Indonezja – Piekielna robota
Gdy nadszedł weekend, postanowiłem zrobić sobie wolne od pracy i w ramach odmulenia wejść na jakiś wulkan. Liczyłem na to, że akurat jeden z nich eksploduje, zalewając lokalne wioski, że zginą ludzie i będzie kupa zabawy. Na balijskie wulkany nie mogłem liczyć, więc wymyśliłem sobie wycieczkę na wyspę obok – Jawę. Tam, na wschodnim wybrzeżu, jest ich mnóstwo. Zacierałem ręce, bo szanse na erupcję i śmierć niewinnych były zdecydowanie większe.
Kawah Ijen na Jawie
Kawah Ijen, najciekawszy z wulkanów, wyróżniał się na tle ziomków kopalnią siarki wewnątrz krateru. Kilkunastu mężczyzn wydobywało z niego codziennie potężne bryły siarki – i to w cholernie trudnych warunkach.
Żeby dostać się na miejsce, musiałem najpierw przejechać całe Bali, a potem jeszcze dymać kilkanaście kilometrów po Jawie. W sumie sto osiemdziesiąt osiem kilometrów po niebezpiecznych i wąskich drogach, po których kierowcy jeżdżą jak idioci. Dodatkowo musiałem unikać kontroli policji na Bali i czuwać nad tym, by w porę zeskoczyć ze skutera.
Gdy tak myślę o kierowcach na Bali, przypomina mi się od razu pewna anegdota. Pewnie zabrzmiałem teraz jak jakiś ksiądz, który na każdą okazję ma anegdotkę, ale co mi tam. Anegdota sama w sobie jest tak sucha, że co chwilę musi się popijać wodą, ale kluczowa do zrozumienia zachowania kierowców na tej wyspie.
Anegdota o koniu
Facet chciał kupić konia, ale brakowało mu pieniędzy. Sprzedawca zaproponował mu kupno ślepego ogiera.
– Panie, no jak to ślepy koń? – Dziwił się facet. – Przecież żaden z niego pożytek.
– A tam od razu żaden. Może i jest ślepy, ale żebyś pan widział, co on potrafi! Wskakuj pan, to się sam przekonasz.
Facet wdrapał się na konia, klepnął go w zadek, po czym ten wystartował prosto na mur cegieł. Po chwili koń z impetem pierdolnął w ścianę, odpadła mu głowa i za moment zdechł. Facet wyczołgał się jakoś spod niego, otrzepał się z kurzu i powiedział do sprzedawcy:
– Panie! Przecież mówiłem, że nie będzie z niego pożytku! Ten koń był ślepy.
– Może i był ślepy, ale za to jaki odważny!
I tak wygląda sprawa z kierowcami na Bali. Wyróżnia ich przede wszystkim odwaga. Można również na nich liczyć w przypadku braku wyobraźni i głupoty. Jeśli chodzi o te dwie cechy, zawsze mogłem na nich polegać. Mieszkałem na Bali przez trzy miesiące i nigdy się na nich nie zawiodłem. Nie było istotne, że z naprzeciwka nadjeżdżał jelcz załadowany górą piachu albo kamaz z żużlem. Wyprzedzali, nie kalkulując, czy zdążą, czy coś jedzie z przeciwka. Odwaga przede wszystkim.
Droga na Jawę
Po godzinie jazdy zrobiłem sobie przerwę na papierosa. Stanąłem w miejscowości Tabanan, centralnie przed malutkim szpitalem. Pokręciłem się trochę dookoła w nadziei, że uda mi się przerżnąć jakąś pielęgniarkę. Nikt się nie pojawił, więc ruszyłem dalej.
Minąłem połowę drogi, gdy zaburczało mi w brzuchu. Stanąłem za poboczu, spaliłem papierosa, by jakoś oszukać głód, ale nie przeszło. Od rana poza kilkoma fajkami i szczoteczką do zębów nie miałem nic w ustach. Byłem tak głodny, że nie zawahałbym się wyżreć psu prosto z miski.
Kilka kilometrów dalej stanąłem w przydrożnej restauracji. Gdy rozejrzałem się dookoła budynku, uświadomiłem sobie, że stoi on dosłownie pośrodku niczego. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, ciągnęły się pola ryżowe. Nie widać było innych zabudowań, tylko jakieś wulkany w oddali. W takich obskurnych norach jak tamta jedzenie było podawane bezpośrednio „na widłach”.
Po przejechaniu kolejnych siedemdziesięciu kilometrów dobiłem wreszcie na skraj wyspy. Stamtąd transport na Jawę odbywał się za pomocą ogromnych promów. Przewoziły każdorazowo ogromne ciężarówki, samochody osobowe, motocykle, skutery i hulajnogi. Więcej nie upchnęli.
Prom
Przed wejściem na prom czekało mnóstwo ludzi pragnących wyrwać się z Bali na Jawę. Żeby dopchać się do środka, musiałbym pewnie siedzieć u kogoś na kolanach. Zaparkowałem swój skuter gdzieś między dwiema śmierdzącymi ciężarówkami i wspiąłem się po schodach. Tam znalazłem miejsce do siedzenia – w sali przygotowanej dla pasażerów. O dziwo, nie musiałem nikogo brać na kolana.
Gdy tylko usiadłem, zauważyłem, że jakiś facet po lewej wlepia we mnie wzrok. Pomyślałem, że pewnie zaraz sobie odpuści, ale gdy zerknąłem jeszcze raz, gościu nadal się gapił. Po kryjomu zrobiłem mu zdjęcie. Spojrzałem na ekran i momentalnie zacząłem trzeć paluchem po szybce. Myślałem, że czymś się zabrudził, a to się szczęśliwie okazało, że gościu był po prostu taki brzydki. Ufffff… Odetchnąłem z ulgą. Poza tym, że brzydki, był też okrutnie stary. Może inaczej: nadal żył, ale już dawno upłynął mu termin ważności.
Ochroniarz
Wreszcie gościu nie wytrzymał, wstał i podszedł do mnie.
– Cześć.
– Cześć – odparłem.
– Płyniesz na Jawę?
– Jeśli to ta wyspa przed nami, to tak.
– I co będziesz tam robił?
I tak mniej więcej wyglądał początek naszej gadki. Wynudziłem się jak sucha pizda. Facet zaciekawił mnie dopiero, gdy zaczął opowiadać o swojej pracy. Bo w konserwatywnym kraju, jakim jest Indonezja, takich historii nie słyszy się codziennie.
– W jakim klubie jest Pan ochroniarzem?
– W klubie dla gejów w Seminyaku.
– I jest pan zadowolony z pracy?
– Absolutnie nie! Panie, ja tę pracę przyjąłem, bo nikt mi nie powiedział, kto tam właściwie będzie przychodził.
– I kiedy się pan zorientował?
– Gdy pierwszego dnia pracy usłyszałem hałasy z łazienek, poszedłem tam, żeby zobaczyć, co się dzieje. I zobaczyłem to… Dwóch facetów pieprzących się w tyłek. Jeden oparty o umywalkę, drugi wyprostowany za nim. Ohyda.
– W Indonezji to chyba nie najlepiej jest odbierane?
– Panie, nie najlepiej? To byli dwaj mężczyźni. To jest odrażające i powinna być za to kara śmierci!
I tak mi zleciała podróż promem na Jawę. Na słuchaniu narzekań faceta pracującego w klubie dla gejów. Gdy dopłynęliśmy do brzegu, wyjechałem skuterem z pokładu. Dojechałem kolejne dwadzieścia kilometrów do przylegającego do wulkanu. Stamtąd o drugiej w nocy planowałem dojechać do bazy wypadowej u stóp wulkanu.
Wejście na Kawah Ijen
Samo wejście na krawędź krateru nie było męczące. Takie liche Kawah Ijen (dwa tysiące czterysta metrów) nie robiło na mnie wrażenia. Wszedłbym nawet z kontenerem PCK na plerach. Albo z trzema butlami gazu w prawej ręce i pięćdziesięcioma kilogramami półtuszy wołowej w lewej. Łatwizna!
Przeceniłem jednak tę górę. Nie była trudna, ale tylko pod warunkiem, że miało się maskę gazową. Gdy wspinałem się na szczyt, mijałem zastępy ludzi, którzy mdleli i dusili się od oparów siarki. Czułem się trochę jak w poczekalni w przychodni. Co chwilę ktoś pokasływał. Im bliżej było krateru, tym bardziej siarka drażniła płuca i oczy.
Lewa Noga
Na szczycie krawędzi krateru pizgało tak mocno, że zamarzła mi woda w kolanie. Od tej pory nie mogłem go zginać i postanowiłem zrobić to, co zrobiłby każdy mężczyzna na moim miejscu. Odciąć sobie nogę… A chuj z nią! To nie pierwszy raz, gdy mnie wkurwiała. Z prawą był spokój, ale lewa zawsze pakowała się w jakieś kłopoty. Zgadnijcie, która zawsze właziła w gówno?
Lewa, dziwka!
Gdy kopnąłem z całej siły w żeliwny sejf, to która noga mnie zaczęła boleć? No kto zgadnie? Akurat zabolała mnie prawa. Ale wiem, że lewa ją podpuściła do kopa. Zbierało jej się od dłuższego czasu i już dawno temu chciałem ją upierdolić. Problem polegał na tym, że nie miałem za bardzo czym odkroić tego dziadostwa. Jedyne, co miałem w plecaku, to mały kozik na grzyby. Musiałbym dłubać dobre kilka godzin, zanim wreszcie bym się jej pozbył. Zostawiłem więc nogę na miejscu, przysięgając sobie, że utnę ją w drodze powrotnej. Doigrała się.
Gdy wzeszło słońce, ujrzałem w dole turkusowe jezioro. Serce wulkanu Kawah Ijen. Zszedłem i zobaczyłem ceramiczne rury, którymi najwyraźniej odprowadzali gaz siarkowy. Dymiło się jak ze studzienek kanalizacyjnych, gdy kanalarze gotują zupę. Ów gaz po schłodzeniu zamieniał się w czerwoną ciecz, a następnie tężał, tworząc żółte bloki czystej siarki. Ktoś wymyślił, że można je wydłubywać i sprzedawać. Więc po całym kraterze chodzi kilkunastu lokalnych kolesi, którzy w tym dymie siarkowym rozbijają kawałki siarki. Potem ładują to do bambusowych koszy i targają to wszystko na górę krateru. Mniej więcej trzysta metrów. Potem jeszcze półtora kilometra w dół. Moja butla z gazem i półtusza wołowa to przy tym pryszcz.
Biedaszyby
Umówmy się. Nie jest to najlepsza praca na świecie. A z pewnością nie najłatwiejsza. Ci kolesie nie dożywają nawet czterdziestu lat. Dym siarkowy rujnuje im płuca, wątrobę, serce, przełyk i ogródek na działce. W szczególności grządkę z pomidorami. Nie mogłem się powstrzymać od płaczu i w pewnym momencie kompletnie się rozkleiłem. Dla większości z nich największym marzeniem jest wydostać się z tego bagna, złapać oddech i zaciągnąć się choćby do biedaszybu. Dla nich byłby to jak awans społeczny.
I chociaż na pierwszy rzut oka nie było po nich widać smutku i rozgoryczenia, to ja wiedziałem swoje. Dopiero późną nocą, przy szczelnie zasłoniętych oknach, gryźli z bólu ręce. Marzyli o biedaszybach…
Lubisz czarny humor? Chcesz więcej historii? Kup sobie książkę!
—–
Następna historia:
Przyłapany na gorącym uczynku
6 komentarzy