Kambodża – Najlepsza praca na świecie
Jaka jest najlepsza praca na świecie? Czy istnieje i na czym polega? Po tym, jak mnie okradli, postanowiłem znaleźć robotę. Szukając ofert, trafiłem na najlepszą pracę na świecie. Do moich obowiązków należało siedzenie i picie browarów. I jeszcze mi za to płacili!
Pierwsza opcja roboty
Po kradzieży na plaży w Sihanouk postanowiłem zorganizować sobie wszystko od nowa. Przede wszystkim musiałem skołować forsę do życia. Pierwszym pomysłem, który wpadł mi do głowy, był przelew hajsu do samego siebie przez Western Union. Tak też zrobiłem. Przelałem sobie sześćset dolarów, za co skasowali mnie na dziewięćdziesiąt pięć dolarów prowizji. Nie miałem za bardzo innego wyjścia. Musiałem za coś żyć.
Żeby zabić czas w oczekiwaniu na kartę z Polski, zacząłem rozglądać się za robotą. Mógłbym zacząć się kurwić, ale z racji na mój słaby staż w zawodzie nie miałbym wzięcia. Pamiętam historię pewnego bankiera z Cypru, który na czas kryzysu otworzył burdel. Gdy przyszedł do niego pierwszy klient, bankier akurat siedział za ladą w recepcji.
– Dzień dobry! – zaczął klient. – Co macie w ofercie?
– Albo do buzi, albo anal.
– A nie da rady po prostu klasyczny seks?
– Nie ma opcji. Na razie pracuję tu sam.
Skontaktowałem się z bankiem i rodziną. Powiedzieli, że nowa karta przyjdzie w ciągu trzech tygodni. Jedyną opcją na zmontowanie sobie dodatkowych środków do życia było zatrudnienie się w którymś z barów. Do wyboru były dwie opcje.
Pierwsza to praca za barem w „Delfinie”, czyli jednym z lokali przy plaży Serendipity. Menadżer zapewniał za darmo żarcie, nocleg i alkohol. Warunkiem był dobry angielski i mocna głowa. Spełniałem warunki, ale wolałem wstrzymać się z decyzją. Nie była to jeszcze najlepsza praca na świecie, choć kusząca.
W tym barze zatrudniony był mój ziomek, Darren. Ten sam człowiek, z którym w Laosie jadłem grzyby halucynki. Za każdym razem, gdy mu płaciłem, oddawał mi drinka oraz banknot. Widziałem, jak z dnia na dzień Darren coraz bardziej podupadał na zdrowiu. Praca za barem i picie z klientami najzwyczajniej go wykańczało.
Najlepsza praca na świecie
Druga opcja pojawiła się przypadkiem. Idąc plażą, natrafiłem na rampę. Zbudował ją Australijczyk, który swoją wielką pasję zabrał ze sobą do Kambodży. Mówiłem na niego Dred. Zaprzyjaźniłem się z tym gościem i przez kilka dni próbowałem swoich sił na desce. Nie jara mnie za bardzo leżenie na plaży i opalanie się. Zdecydowanie wolę aktywność.
Po tygodniu Dred zaproponował mi pracę. Dla wielu ludzi zabrzmi to jak praca marzenie. Miałem siedzieć razem z nim i pić browary. Dokładnie tak. Siedzieć i pić browary.
Robota nie była wymagająca, choć dla wielu byłaby to z pewnością najlepsza praca na świecie. Choć blog o seksie też nie jest najgorszy. A o co chodziło? W Sihanouk nad samą plażą stoi bar przy barze. Codziennie maksymalnie wypełnione są dwa, góra trzy lokale. Większość z nich stoi pusta. Menadżer jednego z nich postanowił zatrudnić dwóch białych, żeby siedzieli i figurowali jako klienci. Obaj byliśmy biali, w miarę dobrze wyglądaliśmy, więc miało to naganiać do baru innych klientów.
Rano jeździliśmy na desce i paliliśmy zielsko. Od osiemnastej do dwudziestej trzeciej wlewaliśmy w siebie olbrzymie ilości browarów. Ponadto dostawaliśmy pięć dolarów za dzień. Żadna to fortuna, ale każdy z nas przeznaczał ten hajs na zakup zioła (cztery i pół dolara = trzy czyściochy).
Po tygodniu pracy przytyłem trzy kilogramy. W bicepsie oczywiście. Przemaglowaliśmy wszystkie możliwe historie i tematy. Gdy siedzisz i rozmawiasz z kimś pięć godzin dziennie przez dwa tygodnie – naprawdę można się dobrze poznać.
Dred opowiedział mi mnóstwo historii ze swojego życia. Jedna z nich bardzo mocno zapadła mi w pamięć.
Historia Dreda
– Słuchaj tego, Tony.
– No, nawijaj.
– Pracowałem kiedyś w hostelu w Australii, jakieś dziesięć kilometrów drogi do Melbourne. Nie była to najlepsza praca na świecie. Rankiem podstawili nam pod hostel mały autobusik. Miał zabrać turystów na surfing. Wieczorem wracaliśmy tym samym pojazdem. Załadowaliśmy się do środka i wygodnie rozsiedliśmy na miejscach. Już przy ruszaniu pojawiły się problemy. Znałem kierowcę doskonale i nigdy wcześniej mu się to nie zdarzało. Nagle gość zaczął zapierdalać jak Keanu Reeves w filmie „Speed: Niebezpieczna prędkość”. Koleś cisnął pod prąd, wyprzedzał na trzeciego i jechał kompletnie w złym kierunku. Po pięciu minutach obaw o życie usłyszałem, że ktoś do mnie dzwoni. Ekran pokazywał, że to… kierowca. „Jak to, do cholery, możliwe?”, pomyślałem. Ten gościu jechał jak szaleniec i jeszcze znalazł wolną rękę, żeby do mnie zadzwonić?!
– Porwał was?
– Nie. Słuchaj dalej. Postanowiłem działać. Wstałem z miejsca i przeszedłem na przód autobusu. Mało przy tym nie upadłem, bo koleś właśnie wchodził w zakręt. Gdy podszedłem już dostatecznie blisko, zorientowałem się, że ten autobus prowadzi kompletnie inny człowiek! Byłem przerażony, bo przecież to ja odpowiadałem za tę grupę turystów. Ten koleś mógł nas nawet zabić. Wtedy też myślałem, że to być może porwanie.
– No i kto to był?
– Wrzasnąłem na niego, żeby się zatrzymał. O dziwo, ten człowiek mnie posłuchał i zaczął zwalniać. Zatrzymał autobus i poinformował mnie, że tak w ogóle to on nie jest kierowcą. Był zwykłym najebanym Australijczykiem, który postanowił przejechać się autobusem.
Najzabawniejsza książka podróżnicza na polskim rynku.
—
Następna historia:
Skąd się bierze chamstwo u Niemców?
16 komentarzy