Laos – Grzybki Halucynki, specjał Laosu
Magiczne grzybki lub grzybki halucynki to rarytas Laosu. Gotowego szejka o smaku kiwi można dostać w większości barów w Vang Vieng lub na jednej z czterech tysiąca wysp. I nie warto żreć za dużo, bo można skończyć jak ja.
Specjał Szefa Kuchni
Carla wyjechała, a mnie puściły hamulce. Wstawałem koło południa, myłem się, jadłem jeden posiłek i szedłem do baru. Tam przesiadywałem do samego zamknięcia. Nazajutrz wstawałem, myłem się, jadłem jeden posiłek i szedłem do baru. Istny dzień świstaka. Vang Vieng rozrosło się i przez kilka lat utrzymywało się z pieniędzy wydawanych przez białych na alkohol oraz narkotyki. Gdy wszystkie bary zaczęły podupadać, lokalni byli tym wyraźnie zaniepokojeni, ponieważ ich wpływy malały.
Narkotyki wciąż były ogólnodostępne, ale już nie na taką skalę i nie w żywe oczy. Jednego dnia usiadłem na matach rozścielonych na podłodze jednej z restauracji. Za chwilę przyszedł kelner i zmierzył mnie spojrzeniem. Rozejrzał się dookoła i zapytał, na co mam ochotę. Poprosiłem o ofertę. Facet wyjął z małego plecaczka kawałek materiału. Rozwinął go na stole, a moim oczom ukazały się wszystkie specyfiki.
Prezentacja
– Więc tak… – rozpoczął prezentację. – Mamy tutaj wszystko, co potencjalnie mogłoby cię interesować. Jest marihuana, tu haszysz, amfetamina, metamfetamina, opium, LSD, ketamina. Na zapleczu, na specjalne życzenie, mogę przyrządzić happy shake.To sok z kiwi z grzybami halucynogennymi. Prawdziwy specjał szefa kuchni.
– Wszystko fajnie – zaśmiałem się. – Ale ja chciałem coś zjeść. Rozumie pan? Pożywienie, pokarm, jedzenie, am-am, papu. Kumasz?
– Cóż, zaprezentowałem od razu deser.
– Może potem o to zapytam. Teraz muszę coś zjeść.
– Zostawiam tu panu nasze menu. Listę z jedzeniem też pan chce?
Rzuciłem okiem na kartkę z menu. Dieta cud.
Ciekawe z czego by tutaj wybrał Makłowicz. Siedziałem tak w samotności, ładując w siebie kolejną porcję ryżu. Za chwilę do baru weszły dwie Angielki, które poznałem w Chiang Mai. Wtedy zamieniłem z nimi tylko kilka zdań przez może dziesięć minut, ale ze względu na odległość i otwartość podróżniczą czuliśmy ze sobą jakąś więź. Jedna z dziewczyn miała na imię Izzy, a druga Amy. Obie były zwykłymi stumetrówkami. Ze stu metrów wyglądały nieźle. Im bliżej podchodziły, tym bardziej pryskał czar pierwszego wrażenia. Mimo to obie były nieźle pierdolnięte w głowę, co bardzo w nich lubiłem.
Dokończyłem swój obiad i zamówiliśmy kilka piwek. Wbiliśmy się na stół do bilarda. Do restauracji zaczęli schodzić się kolejni ludzie. Po chwili natknąłem się na ziomka. Był Anglikiem mieszkającym pod Londynem, którego spotkałem jeszcze w Bangkoku. Była więc nas już czwórka. Usiedliśmy przy stoliku.
Ponownie przyszedł do nas kelner ze swoim magicznym plecaczkiem. Rozwinął zawiniątko i znowu mieliśmy przed sobą całą talię szczęścia w postaci chemicznej.
– Darren, bierzemy te grzybki halucynki? – zaproponowałem nieśmiało.
– Możemy spróbować. A ile?
– Myślę, że na początek będzie mądrzej zamówić po jednym drinku. Jeśli nie będzie nas kopało, to weźmiemy następnego. Cena i tak jest spoko.
– Dobra, dawaj, kelner! Przynoś szejka!
Po 10 minutach kelner przyszedł z jakimś człowiekiem.
– Kto to kurwa jest? – zapytaliśmy.
– No jak to co? Szejk. Chcieliście szejka tak?
… no dobra przyniósł nam normalnego drinka…
Grzybki Halucynki
Smakiem nie różnił się niczym od soku z kiwi. Pierwszą szklaneczkę wręcz pochłonęliśmy. I zaczęło się czekanie, aż nasze grzybki halucynki zaskoczą. Pierwsze symptomy były mniej więcej takie same jak po spaleniu dobrego gibona. Lekka wesołkowatość i wrażenie, że więcej rzeczy się podoba. Po pewnym czasie podobało mi się już wszystko. Nawet Amy, która miała tak krzywe nogi, że bez trudu między nimi przebiegłby pies z budą. Założę się, że gdy szalała wichura, to wiatr gwizdał jej między tymi nogami, a zbłąkane torebki foliowe przefruwały przez środek.
Cała moja euforia na tyle udzieliła się Darrenowi, że zamówił następnego drinka. Kurwa, oszalał! Chciał nas zabić… Tym razem kelner uwinął się dużo szybciej. Wlaliśmy w siebie kolejną porcję.
Angielki zaproponowały nam przeniesienie się do Irish pubu, gdzie moglibyśmy siedzieć do końca wieczoru. Tam byłem już nieźle zrobiony. Grzybki halucynki przyjęły się. Oczy w zasadzie samoczynnie mi się zamknęły; mimo to widziałem wyraźniej niż zwykle. Wszystkie dźwięki były niesamowicie wyostrzone, zapachy wydawały się nieskończone. Poczułem symbiozę z otaczającą mnie energią. Czystą euforię. Wspaniałe uczucie.
Pies policyjny
W tamtym momencie mógłbym śmiało zastępować w robocie psa policyjnego, który po torbach podróżnych wywąchuje narkotyki. Równocześnie coraz bardziej traciłem kontakt z rzeczywistością. Dookoła ludzie co chwilę coś do mnie mówili i choć zdawałem sobie z tego sprawę, nie byłem w stanie pojąć, o czym oni, do cholery, mówią. Na domiar złego kilku frajerów zaczęło robić mi zdjęcia. Denerwowało mnie to.
Jedyną osobą, z którą jeszcze jakoś byłem w stanie się porozumieć, był Darren. Ten właśnie tańczył na parkiecie z jakąś Francuzką. Miał kompletnie wykręconą twarz i brakowało mu oczu. Było to dziwne, ale kości policzkowe wręcz połączyły się z łukami brwiowymi. Ani się obejrzałem, a cała impreza dobiegła końca. Izzy chciała iść do mnie na noc. Odmówiłem. Upewniła się kilka razy, że na sto procent chcę wracać sam do domu. Potwierdziłem kilkukrotnie.
Powrót do hostelu, Niemcy
Gdy wyszedłem z pubu, skierowałem się w prawo, czyli w stronę normalnej drogi do domu. Szedłem kawałek, po czym na rogu przy sklepie musiałem skręcić w lewo. Wszystko się zgadzało, nie byłem więc taki nagrzany. Zostało mi przejście przez mały most i już po prawej stronie był mój hostel.
I rzeczywiście stał tam most, tak jak dzień wcześniej płynęła pod nim woda. „Wreszcie dotrę na chatę”, pomyślałem. Tam zapuszczę sobie jakiś bit na ucho i smacznie pójdę spać. Problem w tym, że w miejscu, gdzie spodziewałem się swojego hostelu… zastałem pustkę. Rosła tam trawa. Nie było nawet śladu po fundamentach. „Gdzie, do chuja, jest mój hostel?”, pomyślałem.
Postanowiłem zawrócić z powrotem do Irish pubu. Tym razem, gdy wracałem, nie było już mostu. Minąłem za to dwóch karłów ubranych w niemieckie mundury. Pieprzone grzybki halucynki. Wygrzebałem z kieszeni przedostatnią fajkę. Zapytałem ich o zapalniczkę. Dali bez szemrania i zaczęli coś do mnie mówić. Mieli zmutowane głosy. Takie ponure i przeraźliwe. Czasami w podobnym tonie są wywiady ze świadkami koronnymi. Takie zmienione, basowe dźwięki.
Zacząłem uciekać.
Gdzie jest Irish Pub?
Gdy wróciłem do miejsca, gdzie uprzednio stał Irish pub, teraz nie było po nim śladu. Zamiast niego, jak okiem sięgnąć, miałem przed sobą las. Ponury, przeraźliwy busz, z którego co chwilę dochodziły jakieś odgłosy. Skąd tutaj las? Zrozumiałem w tym momencie, że nie mogę ufać temu, co widzę. A już na pewno nie swojej intuicji.
Przez te grzybki kompletnie straciłem zmysł orientacji. Tych żołnierzy niemieckich też przecież nie mogłem widzieć. Kto dał mi ognia? To musieli być normalni ludzie. I z pewnością tam byli, bo trzymałem w ręku papierosa, a ognia nie miałem przez cały wieczór. Ale czy na pewno go trzymałem? Przypaliłem się i w momencie, kiedy poczułem ból, zacząłem biec w przeciwnym kierunku, z dala od lasu.
Musiałem odnaleźć tych ludzi – to była moja jedyna nadzieja na znalezienie drogi do domu. Biegłem, ile tylko sił w nogach. Wszystko dookoła zaczęło zmieniać kolory. Stało się takie jaskrawe, nierzeczywiste.
Putin
Strasznie się zasapałem, usiadłem więc na kamieniu, żeby odpocząć. Byłem przerażony. Nie miałem pomysłu na wyjście z sytuacji. Zaczęła uchodzić ze mnie energia. W ten sam sposób, w jaki ulatnia się z balonu. Straciłem siły. Załamałem się.
Nagle usłyszałem jakiś pisk. Spojrzałem w tamtym kierunku. Stał tam człowiek i przyglądał mi się. Podszedłem bliżej i – przysięgam! – stał tam Putin i palił fajkę. Za chwilę znowu wszystko zmieniło kolor, a ja zacząłem się bać o siebie.
– Putin pomocy! – krzyknąłem – Ja nie wiem gdzie ja mieszkam. Boję się!
Putin zaczął się śmiać jak wiedźma albo czarownica z bajek. Taki przeraźliwy, głęboki, mściwy śmiech. Chwilę potem znowu miałem atak przejaskrawionych kolorów.
Putin wreszcie się odezwał.
– Tony, to ja. Szwajcar od ciebie z hostelu. Pamiętasz mnie?
– Tata?
– Ogarnij się! Poznajesz mnie? Szwajcar matematyk! Co ty brałeś, człowieku? Co ci jest?
Gdy wreszcie dotarło do mnie, że to mój Szwajcarek, z którym tyle wypaliłem na naszym balkonie, poczułem ogromną ulgę. Byłem uratowany!
Najzabawniejsza książka podróżnicza na polskim rynku.
—
Następna historia:
Ludobójstwo w Kambodży, reżim Pol Pota
20 komentarzy