Indie – Krowy w Indiach
Hampi jest małą wioską w południowych Indiach, którą przecina rzeka. Po jednej stronie są megastare świątynie i ogromne skały, a po drugiej tylko domki dla backpackerów. Ci siedzą sobie całymi dniami i nie robią nic poza paleniem zioła i jedzeniem. Zero czynszu, podatków, dywanów do wytrzepania czy śmieci do wyrzucenia. Nie zastanawiałem się długo, na którym brzegu rzeki się zatrzymać. Nawet pomimo tego, że świątynie prezentowały się wyjątkowo okazale. Chuj z nimi. Dla mnie zwiedzanie budynków jest wyjątkowo nudne.
Zioło w Indiach
Zioło w Indiach jest w sumie legalne. To znaczy nie mam pojęcia, czy jest, czy nie. Po prostu sobie paliłem, na nic się nie oglądając. Zarówno w Varkala, jak i w Hampi turyści palą nałogowo. Ja od razu po przyjeździe kupiłem sobie tak wielki worek, że gdyby zapanowała zima, służyłby mi jako dupolot. Nazwa konopie indyjskie nie wzięła się znikąd.
Krowy w Indiach
Po kilku dniach błogiego lenistwa wypożyczyłem skuter, żeby objechać lokalne wioski. Gdy tylko wyjechałem na asfaltową drogę, od razu pojawił się problem. Krowy. Sprawiały wrażenie, jakby kompletnie przejęły kontrolę nad tym krajem. Były wszędzie i nie liczyły się z niczym. Zero skrupułów. Ściąganie haraczy, szybkie fury, panienki, drogie alkohole. Dla krowy w Indiach to chleb powszedni. Trzęsły całym krajem, a między mieszkańcami panowała zmowa milczenia. Każdy bał się o życie swoje i rodziny.
Krowy opanowały:
Autobusy…
Drogi…
Plaże…
Położnictwo…
No, kurwa, były wszędzie!
Gdy tylko chciały, zawsze mogły. Hindusi, choć kręcili głowami, nie pisnęli choćby słówka. Mnie najbardziej z pobytu w Indiach utkwiła w głowie jedna sytuacja. Zdarzyła się tego samego dnia, którego wypożyczyłem skuter. Wyjechałem z Hampi, pobłądziłem po jakichś wiochach i wreszcie wbiłem się na fragment płatnej autostrady.
Autostrada
Przejechałem może trzy kilometry, gdy na drogę wbiegła krowa. Rozpędzona, wielka i szalona. Zapewne po to, żeby sterroryzować pozostałych uczestników ruchu. Wskoczyła mniej więcej dwieście metrów przede mną i gnała w tym samym kierunku co ja. Pędziła, jakby właśnie komuś podpiłowała linkę od windy i teraz chciała zbiec z miejsca zdarzenia. Wierzcie lub nie, ale tak to wyglądało! Krowy zawsze się tak zachowują po dobrym piłowanku.
Dojechałem do niej i zwolniłem do trzydziestu na godzinę. Nigdy bym nie powiedział, że krowa tak zapierdala. No pocisk! Spojrzałem jeszcze raz na prędkościomierz. Trzydzieści kilosów, tyle zasuwała! Za cholerę nie wiem, dokąd to bydlę tak pędziło, ale nie zdziwiłbym się, gdy miała gdzieś doklejoną tabliczkę DHL.
Potoczyliśmy się kilka metrów i krowa dała w bok. Jakby kapcia złapała czy coś. Obróciłem się przez ramię i krzyknąłem:
– Chuj ci w mleko!
Nie odpowiedziała. Dodałem gazu i wróciłem do Hampi.
Poprawność polityczna
Wieczorem, w jednym z barów nad rzeką, poznałem Anglika i Hiszpana. Podobnie jak ja kręcili sobie lolki i natychmiast je konsumowali. Nie pamiętam w sumie, jak to się stało, że zaczęliśmy ze sobą rozmawiać. Ale w pewnym momencie Anglik posądził mnie o rasizm.
– Ej, człowieku! – Rzuciłem. – Zobacz, ile tu jest czarnuchów z wąsami! Nieźle nawaliło, nie?
– Stary, daruj sobie te rasistowskie teksty – skomentował Anglik.
– Jaki rasizm? A jakiego koloru skóry są ci ludzie?
– To nie ma znaczenia. Nie używaj po prostu tego słowa.
– Którego?– zapytałem.
– Dobrze wiesz którego.
– Okej, inaczej zapytam. Ilu masz czarnoskórych znajomych?
– Wielu.
– Ale takich dobrych znajomych, z którymi wychodzisz na piwo. No ilu?
– To jednego. Ale w Stanach siedzi.
– Więc żadnego?
– Na to wychodzi – odparł.
– No i teraz widzisz? Na tym polega Wasza poprawność polityczna. A ja pół roku siedziałem w Afryce. Sam, z własnej, nieprzymuszonej woli. Mam kilku dobrych znajomych stamtąd, co nie przeszkadza mi w żartowaniu.
– No dobrze, już dobrze! – Oburzył się Anglik.
Hiszpan tylko siedział w tle i przysłuchiwał się całej rozmowie. Gdy się na niego spojrzało, od razu się uśmiechał.
– No już… – Zacząłem. – Niech ci będzie! Wybacz, ale trochę mnie poniosło. Już nie będę tak mówił.
– Cieszę się, że zrozumiałeś – dodał z pogardą.
– Zrozumiałem. – Przytaknąłem. – Od tego gorąca już mi mózg szwankuje. Pocę się jak czarnuch na polu bawełny.
– Serio… – Skrzywił się. – Znowu zaczynasz?
– No dobra, już się nie będę odzywał. Opowiem ci historię.
– Ale jeśli będzie o Murzynach, Hindusach albo jakkolwiek zabarwiona rasistowsko, to od razu możesz sobie darować.
– Nie, będzie o Anglikach. Chcesz posłuchać?
– No mów. Ale ma być z kulturą.
– W porządku. Będzie o kulturze Anglików.
Hiszpan zachichotał.
Wesele kuzynki
– Kilka lat temu moja kuzynka poślubiła Anglika. Wesele odbyło się w Polsce, co – jak nietrudno się domyślić – zakładało spożycie hektolitrów alkoholu. Opowiadać dalej?
Anglik nie skomentował, siedział ze swoją skwaszoną miną. Czułem, że cokolwiek bym powiedział, miałem już przyklejoną łatkę. Spojrzałem na Hiszpana, a ten się uśmiechnął. Kontynuował więc.
– Więc, jak było do przewidzenia, wszyscy się nieźle nawalili. Tym bardziej że moi wujkowie specjalnie się przygotowali.
– W jaki sposób? – zapytał beznamiętnie Anglik.
– Obrali sobie za punkt honoru, żeby się pokazać. Żeby wypić jak najwięcej. I skończyło się tak, że pan młody, Anglik, razem z połową swojej rodziny trzymał się uwieszony płotu. Wszyscy rzygali. Tak pod koniec wesela.
Anglik prychnął pod nosem. Tak jakby nie robiło to na nim wrażenia.
– I tym większe było zdziwienie Anglików, gdy moi wujkowie po wszystkim wsiedli w samochody i pojechali do roboty.
– Do pracy? – zapytał Anglik.
– Tak, do normalnej pracy. Wiesz, kontrolować ruch na lotnisku czy projektować wiadukt.
– Akurat… – skomentował.
– A, i jeszcze jedno! – krzyknąłem.
– No co?
– To będzie mocne! Teraz sobie przypomniałem. Jeden Anglik, taki siwy facet pod pięćdziesiątkę, w tańcu zrzygał się mojej ciotce na plecy. I potem dalej tańczył. Chyba po to, żeby to jakoś zatuszować.
– I co było dalej?
– Nagle się wszyscy zbiegli i zaczęli mieć do niego pretensje. A ten stał zdziwiony. Tak jakby zrzyganie się komuś na plecy było normalną sprawą. Anglicy…
Gdy skończyłem historię, Anglik nie wypowiedział już słowa. Poszedł do baru i zamówił kolejnego Kingfishera (lokalny browar). Hiszpan nagle buchnął śmiechem.
– Piękna historia – rzucił. – Bardzo zabawna!
– Zgadzam się.
– Wiesz co, polubiłem Cię. Wspinasz się na skałkach?
– Niestety nie. Mogę o coś zapytać? – Dodałem.
– Pierwszy raz?
– Nie, kiedyś już kogoś o coś pytałem.
– Ale na skałkach pierwszy raz?
– No tak, o co ci chodzi?
– A gdybym ci powiedział, że my się wspinamy na skałki, ale po LSD…
– Zainteresowałeś mnie…
Ale o tym już w następnej historii..
Lubisz czarny humor? Chcesz więcej historii? Kup sobie książkę!
—
Następna historia:
LSD w Indiach
8 komentarzy