Nepal – Nic tak nie cieszy jak złamana ręka
Dzisiejsza historia będzie ostatnią z Nepalu. Opowiem Ci o tym, jak wydostałem się z pułapki w Himalajach. Wszystko kosztem tragedii bliźniego. Uwielbiam, gdy ktoś łamie rękę, a mnie przechodzi fala rozkoszy i ekstazy.
Piramida
Niebawem na blogu pojawi się też sporo nowych wpisów, gdyż tworzę mały poradnik. Będzie na przykład o tym, jak podróżować z dziećmi albo jak podróżować z depresją. Nigdy nie miałem dzieci ani depresji. Szkoda czasu. Więc cały poradnik będzie równie merytoryczny, jak moje rady o tym, jak łapać stopa. Poza tym lada chwila odpalam swój nowy projekt. Działa już w sieci, ale jeszcze Wam o nim nie opowiedziałem.
Dobra. Wróćmy do historii. Gdzie to ja, kurwa, byłem? Z tego, co pamiętam, to ledwo przelazłem przez tę cholerną przełęcz. Dzień później popełniłem samobójstwo… Nie, chyba coś pokręciłem. Już wiem! Dzień później dotarłem do Piramidy (8000 in), która jest podupadającą stacją badawczą zbudowaną przez Włochów. Monitoruje ona pogodę w Himalajach. Cena za nocleg to rozbój w biały dzień, ale w ramach pakietu serwują tam dwa posiłki dziennie, śmiga bezpłatne Wi-Fi i – co najważniejsze – możesz wziąć ciepły prysznic. Skończyło się spanie w budzie dla psa, gdzie nocami temperatura spadała do minus 20°C! Po wcześniejszych przygodach chociaż na chwilę chciałem wrócić do strefy komfortu. Dobrze się wyspać i wyleczyć ze sraczki.
Grubasek
Właścicielem obiektu okazał się grubas, który codziennie monitorował dla himalaistów pogodę w regionie i podawał mi ciepłe jedzonko i chłodne browarki. Skubaniec był tak gruby, że gdyby na urodziny znajomi zaczęli go podrzucać na kocu, to momentalnie pourywałoby im łapy. Robił kiedyś jako kotwica na kutrach. Marynarze przywiązywali go do cumy i wrzucali do morza. I nawet przy największych sztormach statki tkwiły w miejscu.
Koleś miał spory zapas produktów, o których w Himalajach można tylko pomarzyć. Miał na przykład szpinak. Nie wiem, czy za nim przepadasz, ale szpinak jest trochę jak kutas. To i to trudno wepchnąć dziecku do buzi. Tak mi się spodobało w tej jego kanciapie, że zamelinowałem się tam na cztery dni. W międzyczasie zrobiłem sobie wycieczkę na Kala Pattar, czyli do miejscówki, z której roztacza się najlepszy widok na Mount Everest (ten ziomek z lewej).
Baza pod Mount Everest
Większoć turystów przybywających w rejon Mount Everestu ma prosty plan. Idą bezpośrednio do bazy pod Mount Everestem, która sama w sobie jest nudna. Kilka namiotów i śnieg dookoła. „Ale przecież można spotkać himalaistów”, powiedzą niektórzy. Chuja spotkasz. Kolesie celowo izolują się od turystów. Gdyby się okazało, że któryś z nas (niehimalaistów) sprowadziłby chorobę do obozu – rozmontowałoby to wszystkim plany wejścia na sam wierzchołek. Mała bakteria i himalaiści sraliby na miętowo, zmniejszając swoje szanse do ataku na szczyt. A taka przygoda kosztuje minimum 30 000 euro. I co najciekawsze, z bazy pod Everestem na 5300 m n.p.m. nie widać samego Everestu. Więc nie wiem, po cholerę się tam pchać. To tak, jakby pójść do klubu ze striptizem i usiąść gdzieś za filarem.
Ale te barany w wycieczkach zorganizowanych nie szły tam dla widoku Mount Everestu, ale dla samej nazwy. W dobie szaleństwa z social mediami jak myślisz, która nazwa bardziej pobudza wyobraźnię? Gdy powiesz komuś, że wróciłeś z Mount Everest Base Camp czy z jakiegoś Kala Pattar? Kumasz różnicę? I chuj, że siedzisz za filarem, a tancerka poharata sobie dupę od boazerii na filarze. Byłeś przecież w bazie pod Everestem. Hashtag, lajki i pół dnia wpatrywanie się w szklany prostokąt, który powoli rujnuje ludziom życie towarzyskie.
W tamtej chwili szczerze nienawidziłem wszystkich wycieczek zorganizowanych. Po pierwsze, idą na łatwiznę: nie targają ze sobą ciężkich plecaków, mają porterów, przewodników, dostęp do leków, zapas wody, a nawet butlę z tlenem. A po drugie, oni nigdy nie schodzili z drogi. Ile razy spadłbym przez nich w przepaść, bo nie mogli się przesunąć choćby na milimetr! Nawet gdy oślepłem i kijkiem macałem drogę przed sobą, to nie zeszli. Pozwalam każdemu napluć na ich zdjęcie pod spodem.
Mój plan
Zamiast brnąć jak wszyscy do bazy, postanowiłem, że pójdę trochę wyżej, czyli na Kala Pattar (na 5545 m n.p.m.), z której roztacza się wspaniały widok na najwyższą górę świata od strony nepalskiej. Trochę się pomęczyłem z wiatrem i wysokością, ale wszedłem na sam wierzchołek. Potem wróciłem do mojej kanciapy w Piramidzie, skąd następnego dnia skierowałem się do Chukhung.
Poszedłem tam głównie po to, żeby na własne oczy zobaczyć południową ścianę Lhotse. Trzykilometrową, prawie pionową wieżę, na której zginął Jerzy Kukuczka. Czytanie o tym, jak ktoś idzie, nie jest tytanem rozrywek. Celowo przyspieszam wydarzenia, żeby Cię nie zanudzić.
Gdy wracałem spod ściany, natknąłem się jeszcze na czorten Kukuczki. Od tamtego momentu pędziłem już jak szalony do Namcze Bazaru, a kolejnego dnia do lotniska w Lukli. I tu zaczyna się coś dziać.
Powrót do Lukla
Całą drogę powrotną szedłem bardzo szybko. Chyba musiało mi to wejść w krew. Przecież przeszedłem dookoła Annapurny (mniej więcej ze 100 kilosów) i tydzień później kolejne 150 przez trzy przełęcze w rejonie Everestu. Razem około 250 km chodzenia po górach. I to z 15-kilowym plecakiem. I widzisz jaka nuda, gdy piszę o chodzeniu?
Gdy dobiłem do Lukli (gdzie mieści się lotnisko), okazało się, że poranna mgła nie pozwala na żadne wyloty. Tylko helikopterom ratunkowym. Właściciele pensjonatów i restauracji w Lukli codziennie rano spoglądali w okno i gdy tylko widzieli mgłę, zacierali ręce jak mucha na gównie. Uziemili nas. Mnie to wcale nie było na rękę. Raz, że kończyła mi się gotówka, a dwa, że śmierdziałem jak bezdomni, którzy oddają samochody Rydzykowi i zaraz po tym umierają. Prysznic kosztował fortunę, a ja – nawet gdybym miał zacząć się kurwić w celu poprawiania mojego stanu materialnego – przecież i tak musiałbym się najpierw umyć. A prysznic kosztował fortunę. I tu koło się zamykało.
Jak zaaranżować wypadek?
Codziennie rano był ten sam scenariusz. Budziłem się przed siódmą rano i z nadzieją biegłem na lotnisko. Tam kilka godzin czekania, by dowiedzieć się, że mój lot przełożyli na następny dzień. Wymyśliłem sobie kilka planów awaryjnych, ale były one wielce niehumanitarne. Okazało się, że jedyną deską ratunku jest wypadek innego turysty, który wykupił ubezpieczenie. Ja swojego nie miałem, więc nawet gdybym odciął sobie głowę, to nikt by nie miał z tego pożytku. Ale ubezpieczony turysta to co innego. Wtedy helikopter ściągnąłby go do Katmandu, a ja zrobiłbym wszystko, by znaleźć się na pokładzie takiej maszyny. Tylko gdzie ja ci tu, kurwa, znajdę kalekę? Potrzeba matką wynalazku!
Przez kilka następnych dni czyhałem na czyjś wypadek. Śledziłem wielu pijanych, podkładałem pułapki, spuszczałem lawiny ze stoków. Nie działało absolutnie nic. Pogoda więziła nas na lotnisku. Poza tym ludzie zaczęli krzywo na mnie patrzeć, gdy wypytywałem na sali odpraw, jak kogoś otruć w miarę bezpieczny sposób. Mogli coś podejrzewać.
Traciłem nadzieję. Moja sytuacja stawała się beznadziejna. Kończyła mi się kasa. Modliłem się w duchu, że nadejdzie taki dzień, że ktoś sobie zrobi krzywdę. Gdy tylko słyszałem, że ktoś postękuje lub jęczy, od razu budziła się moja czujność. Przy odrobinie szczęścia jakiś turysta mógłby złamać sobie kręgosłup i do końca życia śmigać na wózku. A przeze mnie przeszłaby fala rozkoszy… Ale nic z tego. Zero kontuzji. Zawsze się okazywało, że te jęki to zmyłka. Bo ktoś nadepnął na psa albo po prostu miał taki chujowy śmiech.
Ostateczna decyzja
Czasami mówię sobie: „Przestań mówić do siebie”. Ale w tym wypadku to było konieczne:
– Podjąłem decyzję – powiedziałem do siebie. – Jutro spycham jakiegoś Niemca w przepaść, potem schodzę po niego i zamawiam helikopter.
I gdy już nawet kogoś wytypowałem, usłyszałem, że jakaś Irlandka złamała sobie rękę. To był jeden z najszczęśliwszych momentów w moim życiu.
Musiałem tylko dopilnować, żeby jakiś bezduszny kutas nie próbował jej przypadkiem pocieszać czy odwodzić od pomysłu ewakuacji helikopterem. Trzymałem kciuki, że to otwarte złamanie, które budzi nadzieję na amputację całej ręki. Jak się okazało, kontuzja była bardzo poważna.
Kobieta musiała zostać poddana natychmiastowej hospitalizacji. Mimo to dla absolutnej pewności zaproponowałem jej jeszcze pojedynek na rękę i mały sparing w stójce.
Masaż
Dwie godziny później, gdy czekaliśmy na wylot i tak dreptaliśmy w miejscu jak dziwki na mrozie, uciąłem sobie pogawędkę z Amerykaninem. Gość załapał się na helikopter przypadkiem. Prawie jak dopełniacz. Wszedł do cukierni po pączka, a pół godziny później czekał już na start razem ze mną i poturbowaną Irlandką (całe szczęście!).
Nie mogę się doczekać, aż wrócimy do Katmandu – rzekł Amerykanin. – Wyjebiemy tę połamaną i od razu pobiegnę na masaż!
– A to jest taki masaż, o jakim ja myślę? – zapytałem.
– To znaczy?
– Taki jak w Tajlandii. No wiesz…
– Aaaaa… – przeciągnął Amerykanin. – To zależy od tego, jak trafisz albo jak mocno przekupisz babę z masażu. Choć w Katmandu byłem już w czterech miejscach i tylko w jednym mi zwalili.
– Hehehe – zaśmiałem się głośno. – To może zrób po tym wszystkim stronę internetową, na której zrobisz mapkę z salonami masażu. Mam już nawet nazwę.
– No jaką?
– Zwalą-niezwalą.com.
– Brzmi nieźle… – skomentował. – Nie zwalą ci tu, a zwalą ci tam. Coś czuję, że to zawojuje internet. Pomyśl, ilu ludzi dzięki temu zaoszczędzi pieniądze i nerwy.
– No dobra, to gdzie ci konkretnie zwalili?
– Nie wiem, czy ci się to miejsce spodoba. – Amerykanin pokręcił głową.
– Bo?
– To był świeżo otwarty salon z masażem. Właściciel nie zdążył jeszcze znaleźć pracowników i…
– I?
– I póki co sam się wszystkim zajmował.
3 komentarze