Nepal – Zioło, hasz i mleko
Nadchodziła chwila próby. Arcytrudny czas w moim życiu. W Nepalu zbliżała się połowa marca. Temperatura podnosiła się. Topniały śniegi, noce były coraz cieplejsze a ja rozpocząłem przygotowania do trekkingu dookoła Annapurny. Dwudziestodniowa wycieczka dookoła tej ósmej najwyższej góry świata należy do jednych z najpiękniejszych tras na świecie. Jarałem się tym jak marzanna na wiosnę.
Trekking dookoła Annapurny
Moje ciało aż pulsowało od dobrej formy fizycznej. Wyglądałem tak świetnie, że gdy wszedłem do kwiaciarni, wszystkie tulipany zrobiły dla mnie falę meksykańską. Tym razem nie podszedłem do sprawy tak lekceważąco, jak to zrobiłem przed Kilimandżaro. Tam dwa tygodnie przed wyprawą piłem i ćpałem na Zanzibarze. Codziennie aż do samego wyjścia w góry.
O nie! Już tego błędu nie popełnię. Niedoczekanie. Tutaj się solidnie przygotowałem. I gdy w myślach widziałem się już wysoko w górach, jak wesoło odcinam odmrożone palce czy ścigam się na dupolocie z lawiną, pojawiła się poważna przeszkoda. Coś, co kompletnie zawładnęło mną na kilka dni i nie pozwoliło wyruszyć wysoko w góry.
Nietuzinkowe zioło.
Nietuzinkowe zioło
Gdybyście tylko to dziadostwo zajarali i wiedzieli, jak ja się czułem… Gdybyście choć raz się tym zaciągnęli… Ech. A zaczęło się tak.
Obudziłem się rano w byle piątek czy szóstek i wyszedłem na taras w hostelu. Siedziało tam kilku kolesi, którzy niewiele się do siebie odzywali. Upewniłem się, że nie stoję w windzie. W windach każdy ma twarz pokerzysty. Zerknąłem na suto zastawiony stół. Leżało tam kilka kości haszu, dwa kraszery, kilka tytek samego zioła i pollen (jak hasz, ale miększy i w formie pyłku). Natychmiast zrozumiałem, co było powodem tej ciszy.
„Ale mnie dzisiaj nogi bolą”, pomyślałem. „Chyba tu usiądę i odpocznę. Moje biedne kuloski…”
Gdy tylko usadziłem dupę na krześle, moje Himalaje przesunęły się wstecz o kilka kroków. Aż w uszach słyszałem, jak na mnie warczą. Wiedziałem, co mi grozi. Czułem, że zasiedzę się z tymi kolesiami kilka ładnych dni i zamiast iść w góry, będę palił sobie wesoło.
Stół
Przy stole tkwiło dwóch Australijczyków, Szkot i Anglik. I tak sobie siedzieli, kręcili blanty, podawali w kółko. Praktycznie bez słowa. Zero gadki, samo jaranie. Gdy ktoś właśnie dopalał jednego gibona, ktoś inny kręcił następnego. Dopiero po dwóch godzinach ktoś się wreszcie odezwał, a ja stwierdziłem, że to najlepszy moment, żeby się z nimi wreszcie poznać. Uścisnęliśmy sobie dłonie, pogadaliśmy parę chwil i znów każdy zamilkł.
Po kilku godzinach palenia stałem się mocno sentymentalny, niczym emerytowany proktolog w przy otwartym szambie. Te zapaszki przypomniały mi beztroską młodość. Ptaki wesoło ćwierkały, w oddali majaczyły szczyty Himalajów, a my siedzieliśmy przy stole, kompletnie zaczadzeni od darów Nepalu. Aż mi się morda cieszy, gdy przypomnę sobie ten błogi czas.
Czasami do naszego stoliczka przychodził kryzys. Zwykle wtedy, kiedy kończył się hasz. Albo przynajmniej tytki pokazywały rezerwę. Zaraz ktoś wstawał od stołu, biegł szybko do dilera z tybetańskim dzwonkiem i wracał z wyładowanymi kieszeniami. Nie trzymał tam słoików z ćwikłą. Kiszonej kapusty czy rozbrykanej betoniarki też próżno było tam szukać. Przynosił naturalne, niezakwaszone zioło i hasz. Wraz z każdą dostawą przepraszałem w głowie Himalaje. Cofały się przede mną, skubane. A ja nie mogłem się oderwać od starych nawyków. Siedziałem i paliłem.
Gdy kończy się hasz…
Któregoś razu znów skończył się hasz. Katastrofa. Do tej ważnej misji, jaką była podróż po nowe kości, sam na ochotnika zgłosił się Szkot. To było ryzykowne. Gościu za każdym razem, gdy się zjarał, stawał się kompletnie otumaniony i nieogarnięty. Toteż wątpiliśmy, czy na pewno przyniesie nam upragnioną dostawę.
Ale odsunął krzesło, wstał i POBIEGŁ przed siebie. Nikomu nie powiedział, dokąd biegnie. To uznaliśmy za oczywiste. Wystarczyło popatrzeć na stół.
Po godzinie wreszcie wrócił. Stanął przed stołem bez słowa. Miał minę gościa, który właśnie usiadł na wielodzietnej rodzinie jeżów.
– Stary, gdzie ty byłeś tyle czasu? – zapytał z wyrzutem Anglik.
– Właśnie nie wiem. – Wzruszył ramionami i otworzył dłonie. – Nie wiem, gdzie ja byłem.
Wszyscy wybuchnęliśmy śmiechem.
– Ale kupiłeś coś chociaż? Masz hasz?
– No właśnie nie – pokręcił głową Szkot.
– To idź jeszcze raz. Powoli kończy się hasz.
– Dobrze. Pójdę. Tylko zapalę ostatniego na drogę.
Mniej więcej godzinę później Szkot przyszedł z wyładowanymi kieszeniami. I niby wszystko obyło się bez przeszkód – jednak facet uraczył nas jeszcze historią.
Historia Szkota
– Kurwa – zaczął Szkot. – Zrobiłem coś bardzo głupiego. Teraz to sobie uświadomiłem.
– Co?
– Wybiegłem z hostelu i pognałem do naszego Tybetańczyka z dzwoneczkiem. Trochę mi to zajęło, ale kupiłem to, co trzeba. Cały zasapany zacząłem iść z powrotem i wtedy zauważyłem, jak ludzie opychają się pizzą. W tym stanie nie mogłem się opanować. Wybaczcie.
– No i?
– Wszedłem do restauracji i zamówiłem tyle żarcia, że gdybym to wszystko załadował na talerz, to pewnie by się złamał na pół. Wyżywiłbym tym cały poligon wojska i część zakonu Urszulanek. Kelnera aż zatkało i dla pewności kazał mi zapłacić z góry. Uregulowałem rachunek i rozsiadłem się na sofie. Momentalnie zachciało mi się siku. Pewnie od tego biegania. „Wytrzymam”, pomyślałem sobie. „Idę”, poprawiłem się po chwili. Wstałem, pomaszerowałem do kibelka i zaraz potem było po sprawie. Gdy wyszedłem z ubikacji, skierowałem się od razu do Was. I tak szedłem przez dobre 20 minut.
– Zaraz, zaraz – wtrącił Anglik. – Zapomniałeś o tym żarciu?
– Właśnie w tym rzecz. Zapomniałem.
– Zamówiłeś tonę żarcia, zapłaciłeś kupę kasy i wyszedłeś z restauracji?
– No… obiektywnie patrząc… tak – Uśmiechnął się Szkot.
Zaczęliśmy głośno się śmiać.
– No dobra. Wszystko śmieszne, ale ma ktoś jakąś wilgoć? – zagaił Szkot.
– To znaczy co? – zapytałem.
– Coś do picia. Wodę albo piwko najlepiej.
– Ja mam w lodówce – odpowiedziałem. – Chodź, pokażę Ci, gdzie je mam.
Mleko
Wstałem od stołu i pomaszerowałem z nim do kuchni. Szkot otworzył lodówkę jako pierwszy i zauważył, że na jednej z półek leży flaszka whisky. Ze swoim głupim uśmieszkiem podjął butelkę, przystawił do buzi, spojrzał na mnie i mrugnął jednym okiem, udając, że pije z gwinta. Scena wyjęta z reklamy Mentosa. Po chwili odłożył flaszkę whisky na półkę i zauważył, że butelka mleka zagradza dojście do piwa. I znowu chciał być śmieszny: uniósł butelkę mleka, przystawił do buzi, spojrzał na mnie, mrugnął jednym okiem i po chwili… wylał na siebie całe mleko. Na włosy, na ubranie, na buty. Ktoś widocznie nie dokręcił nakrętki…
Niestety, ale samoocena Szkota nie wytrzymała tej próby. Stał chwilę, przyglądając się, jak krztuszę się ze śmiechu, po czym wlazł do swojego pokoju. Już go więcej nie widziałem.
Dobry humor mnie nie opuszczał, ale czułem, że moje wyjście w góry bardzo się oddala. Żeby sobie jeszcze wszystko mocniej skomplikować, na dwa dni przed startem wyprawy wypożyczyliśmy skutery.
Wypadek na skuterze
Załadowaliśmy kieszenie wiadomo czym, zatankowaliśmy nasze bestie i obraliśmy za cel wiszący most w Pokhara. Gdy tylko wjechaliśmy na drogę główną, pojąłem, jak wielką ruletką jest jazda po Nepalu. Trochę jak w grze komputerowej – z tą różnicą, że jest tylko jedno życie. W zasadzie każdy pojazd w Nepalu jest bezużyteczny bez klaksonu. Wyprzedzanie na trzeciego, jazda pod prąd, nadmierna prędkość i ciągłe trąbienie.
Przez te kilka lat obserwacji tego, jak jeżdżą Azjaci, uważam, że pieprzone Pearl Harbor wcale nie było zaplanowanym atakiem Japończyków, ale zwykłym wypadkiem morskim. Ci kolesie naprawdę mają coś poprzestawiane.
Dzień przed wyjściem w góry brakowało mi tylko tego. Złamanej lub zdartej od wypadku nogi. Nie dość, że na ręku nadal miałem gips, to jeszcze kusiłem los na nepalskich drogach. A stan tych ostatnich wcale nie rozpieszczał. Jednego z Australijczyków podbiło na jakimś wybrzuszeniu, przekoziołkował ze skuterem kilka metrów i zdarł sobie całą łydę. Prawie do mięcha. A ja jechałem zaraz za nim… Himalaje cofnęły się przede mną o kolejny krok. Australijczyk miał jednak szczęście, gdyż wywalił się przed warsztatem i apteką. Nie ma lepszego miejsca na wypadek. Pomogli nam tylko doraźnie, więc pojechaliśmy do szpitala. Ja przy okazji zdjąłem z ręki gips. Nie wiem, na ile profesjonalnie się to odbyło.
Wreszcie nadszedł ostatni dzień przed datą wyjścia w Himalaje. Nie czułem się najlepiej, gdyż miałem mocno zaczadzony umysł. I jakby tego było mało – właśnie tego dnia do hostelu przyjechał Tom. Od razu przysiadł się do naszego stolika i przedstawił. Tom był Anglikiem, który z UK przemycił do Nepalu 5 gramów MDMA oraz 10 gramów kokainy.
Byłem skończony.
Ale o tym będzie kolejna historia…
Lubisz czarny humor? Chcesz więcej historii? Kup sobie książkę!
—-
Następna historia:
Przemytnik
2 komentarze