Wietnam – Startup

Po którymś z kolejnych wypadów do dzikich krajów, wróciłem do Polski i znalazłem sobie robotę przez neta. Francuz, jego siostra i koleś, który ją posuwał (o tym dowiedziałem się później), zaproponowali mi robotę. I choć liczyłem, że wskoczę na miejsce tego ostatniego, okazało się, że będę pracował nad startupem dla inwestorów.
Kilka miesięcy, zanim mnie wyjebali z roboty
Z Europejczyków w zespole byłem ja, Francuz i jego siostra, do której obowiązków należało golenie psiochy, ćwiczenia pośladków na siłowni oraz wkurwianie pozostałych członków zespołu. Bo jeśli chodzi o sam startup, to nigdy nie zabierała głosu. Jak już coś powiedziała, to wszyscy łapali się się za głowę.
– Co ona pierdoli? – myślał sobie każdy w duchu…
Kompletne bzdury, zupełnie niezwiązane z tematem. Żebym nie był gołosłowny, podam przykład. Zastanawialiśmy się akurat, czy na początku odpalić wszystko na Androidzie, czy również na iPhonie. A Francuzka, ciocia dobra rada, jebnęła coś takiego:
– Ja nie mam pomysłu, ale może zadzwonimy do Bur-Gazu i zamówimy butlę na zaś. Podobno są teraz promocje…

Popracowałem tak miesiąc i zaproponowali mi wyjazd do Wietnamu.
– Słuchaj mordeczko – widzę, że wiesz co robisz – powiedział mi któregoś dnia Francuz. – Mamy już wszystkie rzeczy potrzebne do działania. Butle z gazem są. Ponadto zatrudniliśmy 15 Wietnamczyków, którzy z dyplomem ukończyli Uniwersytet Technologiczny w Sajgonie. To właśnie z nimi będziesz pracował.
– Wietnamczycy? Nie nadaję się do pracy w restauracji. – odparłem.
– Nie. Przecież będziesz pracował nad startupem dla inwestorów.
– A no racja. Jak tak to spoko.
Miesiąc do wyjebania z roboty
No i chuj. Kilka dni później leciałem do Wietnamu. Miałem tam siedzieć przez cały styczeń i dłubać aplikację. Kolesie z góry opłacali mi apartament naprzeciw najwyższego budynku w Wietnamie. Świeżo zbudowane osiedle dla nowobogackich Wietnamczyków i obcokrajowców. Za żarcie musiałem sobie zapłacić sam. Nie przewidzieli dla mnie diety, gdyż jak stwierdzili – „Wietnam jest tani, więc dasz radę. Poza tym płacimy Ci co miesiąc fortunę.” Z tą fortuną bym się tak mocno nie rozpędzał. Ale fakt – na warunki wietnamskie to zarabiałem kokosy. Nóg, to używałem tylko do biegania za taksówkami. I codziennie wieczorem spuszczałem trochę gotówki w kiblu. A zaraz po tym listy szydercze do ludzi z oczyszczalni ścieków…
Przyleciałem na miejsce. Złapałem Graba (taki Uber w Wietnamie) i dojechałem do apartamentu. Wszedłem do środka i odczytałem ręcznie spisaną wiadomość, co mam robić dalej. W restauracji na dole miał na mnie czekać mój francuski szef. Nigdy go nie widziałem na oczy, bo zawsze tylko do siebie dzwoniliśmy. Zrzuciłem plecak, zesrałem się, zmieniłem koszulkę i zszedłem na dół. Dopiero potem się zorientowałem, że niepotrzebnie poświęciłem koszulkę, bo w szafce był zapas papieru toaletowego. Przeszedłem się po restauracji i wpadłem w lekką konsternację. Nie było tam żadnego, białego człowieka. Ale w kącie siedział jeden Wietnamczyk, który odstawał od reszty. Gdy na zewnątrz było 35 stopni, to ten siedział w jebanym szaliku. Jak nic Francuz.
Nazajutrz stawiłem się w biurze. Nie wyglądało najlepiej. Z sufitu zwisały rozjebane kasetony, a w tyle buczał stary klimatyzator. Wszystkie komputery były ustawione obok siebie, jakby chcieli pomieścić tu jak najwięcej ludzi. Po pierwszej godzinie w robocie poczułem się, jak na koloniach w podstawówce. Właśnie taka panowała tam atmosfera. Mała Wietnamka robiła kocówę programiście z wielką głową. Kilku łebków planowało zieloną noc, a jeszcze inni brali śluby kolonijne. Po południu po jednego z moich przyszłych kolegów z pracy przyjechali rodzice – bo nabroił.
– Bardzo przepraszam za dziecko. – mówiła stara Wietnamka wyciągając syna za ucho zza biurka.
Prawda jest jednak taka, że w większości przypadków kolesie po prostu napierdalali w gry. Nawet szef programistów to robił. Mam na myśli takie gierki wideo na telefon, gdzie idziesz dzielnym samurajem i rozpierdalasz wszystkich mieczem na pół. Gdy tylko Francuz chował się za swoim monitorem, połowa biura wyjmowała telefony i cisnęła w jakieś badziewie typu „Hugo i Przyjaciele”.
– A Ty, co tam oglądasz? – zapytał mnie jakiś Wietnamczyk, gdy spojrzał mi przez ramię.
– Pornole. Pfffff… Przecież nie będę grał w pracy w jakieś kurwa, gry. Jak jakiś lamus.
Ci sprytniejsi z naszej firmy wypchali kukły na krzesłach i przykryli je pościelą. Wszystko zaaranżowane było w taki sposób, żeby wyglądało jakby tam siedział pracownik. A sami schodzili na piętro niżej, siadali w wielkiej stołówce i dzielnie parli samurajami do kolejnych plansz. I nawet z takiej pracy wyjebali mnie z hukiem. Ale do tego jeszcze dojdę.
Gdy po jakimś tygodniu Francuz zauważył, że coś jest nie tak, zwrócił się do mnie o pomoc.
⁃ Słuchaj Tony, muszę ich jakoś zapędzić do roboty.
⁃ A czego do tej pory próbowałeś?
⁃ Staram się ich cisnąć, stworzyć presję. Ale się te małe kurwy opierają.
⁃ I jeszcze coś?
⁃ I już nic.
⁃ Nie chcą pracować?
⁃ Nie chcą – odpowiedział.
– To Ci chuje.
Oczywiście ja nie chciałem mu doradzać, jak zwalczać niedbalstwo pracowników. W dłuższej perspektywie sam bym sobie zaszkodził. Poza tym, niedobrze jest podpierdalać kumpli z pracy. Na tym polega odwieczny konflikt interesów. Pracodawca chce, żeby jego pracownicy dostarczali możliwie jak największą wydajność, ale jak najniższym kosztem. A pracownik zawsze chce się jak najwięcej opierdalać i uzyskać przy tym jak największą zapłatę.

Tak niestety działa ten system. Póki pracownik będzie czuł, że jakość jego pracy jest bez znaczenia, bo i tak dostanie zapłatę, to nie będzie miał motywacji do działania. Taka już natura ludzka. Pierwszy zauważył to Rockefeller, który pracownikom dawał udziały w swojej firmie. Wprawdzie niewiele, ale czuli, że robią też na siebie. Mało tego, nie dawał im tego wszystkiego od razu. Ale w dwóch partiach. Dawał udziały, a zabierał im serca. Facet przeżył ponad 100 lat, dzięki temu, że co kilka lat przeszczepiano mu nowe serce. A może to jego syn? Chuj tam wie.
W każdym razie, ja się nawet starałem. Nie wiedziałem jeszcze, że to wszystko pójdzie w tak samo złym kierunku, jak starania zoofila, by zażegnać chorobę. Czyli wszystko psu w dupę. Czemu? W tym samym czasie do Wietnamu przyjechał mój przyjaciel z podstawówki, który był mistrzem świata w opierdalaniu się w robocie. Nie dość, że jeszcze bardziej poczułem się jak na koloniach, to zacząłem przychodzić co raz bardziej pijany do pracy. A jeśli chodzi o jego wirtuozerię w opierdalaniu się w robocie – nigdy go na niczym nie przyłapano. Potrafił przez cały dzień nie robić nic, ale gdy przywołany był do tablicy, potrafił wszystko ogarnąć w pół godziny. By jeszcze mniej wzbudzać podejrzenia, napisał skrypt, który co kilka sekund ruszał minimalnie myszką po ekranie. Dzięki temu na żadnym ze znanych ludzkości komunikatorów nie pojawiało się „zaraz wracam”. A on sam w tym czasie spał, grał w szachy na kurniku, pisał pogróżki do sierocińca czy przeglądał jak mu rośnie kasiorka na koncie.
Dwa tygodnie do wyjebania z roboty
Po jakiś dwóch tygodniach pracy, francuski szef wziął mnie na słowo.
⁃ Tony, czy masz jakiś pomysł, co mogę zrobić aby ciężej pracowali? – załamywał ręce Francuz.
⁃ Hmmmm. Może napalm?
⁃ Żartujesz sobie?
⁃ Tak, żartuję. Takie już mam poczucie humoru.
⁃ No dobra. Więc do rzeczy. Ile teraz pracują?
⁃ 8 godzin.
⁃ Chyba trochę więcej. Ja pracuję około siedmiu, a oni zawsze już są, jak ja przychodzę. I nigdy nie wychodzą przede mną.
⁃ Więc z dwiema przerwami wyjdzie 9-10 godzin.
⁃ A w sobotę?
⁃ Co w sobotę? – zapytał.
⁃ Robią?
⁃ Jasne. W niedzielę też.
⁃ To kiedy mają wolne? – dopytałem.
⁃ Po pracy.
⁃ No to nieźle. Dzień w dzień robią po 20 godzin i chcesz żeby jeszcze ciężej harowali. To może od razu pasiaki założą?
⁃ Teraz żartowałeś.
⁃ I tak. I nie.
Tydzień do wyjebania z roboty
Dni mijały, a robota niewiele posuwała się do przodu. Ja ze swojej strony sprężyłem się niczym worek próżniowy na pościel. Zapierdalałem za trzech. Chciałem, że gdy już projekt zacznie się sypać, to nikt się do mnie nie dojebał, że niby to przeze mnie. Tak mi podpowiadało przeczucie.
Pierwszym sygnałem ostrzegawczym, że coś może pójść nie tak było to, iż dla większości pracowników był to pierwszy, poważny projekt IT. Nawet dla mojego przełożonego – Francuza. Wprawdzie pracował wcześniej w szwajcarskim banku, od kilkunastu lat zajmował się inwestowaniem. Ale pierwszy raz w życiu pracował nad aplikacją mobilną. I oczywiście jak każdy, ogromnie przeceniał wartość tego, co właściwie robił. Codziennie snuł plany o tym, jak będzie kąpał się w pieniądzach, jak bardzo wpływową zyska pozycję.
– Pewnego dnia zabierzemy całą ekipę do Japonii – oświadczył mi któregoś dnia.
– A dlaczego akurat do Japonii? – dopytałem.
– Bo właśnie tam chcemy wypuścić nasz produkt.
– Co takiego?
– Tak. W Japonii.
– To dobrze wiedzieć. Pracuję nad czymś pół roku i dzisiaj się dowiaduję, że ma być po japońsku.
– To będzie proste.
– Jak chcesz to zrobić?
– Tworzymy wszystko po angielsku, na końcu się przetłumaczy i już.
– Hmm… Powiem szczerze, że siedziałbym z dwa dni i myślał nad tym, ale tak błyskotliwego planu w życiu bym nie opracował.
– Huang ma kontakty w Japonii, więc liczymy na niego. Dzięki niemu zdobędziemy milion użytkowników! Masz pojęcie, jakie to będzie ogromne? Wyobraź sobie gigantyczne tsunami na Morzu Japońskim. Póki co, ledwo je widać, jest daleko na morzu. Ale wkrótce nadciągnie i zmyje ludzi z brzegów. A na tej fali to my wypłyniemy i wzbogacimy się!
– No tak. Jak on kogoś zna w Japonii, to faktycznie ma to ręce i nogi.
Trzy dni do wyjebania z roboty
Kilka dni po tej rozmowie, znowu zacząłem się zastanawiać, czy Ci kolesie wiedzą, co robią. Napisałem do działu marketingu pytanie, w jaki sposób chcieliby pozyskać pierwszych 100 użytkowników. Nie dostałem odpowiedzi. Więc ponowiłem pytanie, tym razem zmniejszyłem do 10 użytkowników. Skoro Francuz coś wspominał o milionie potencjalnych userów, to przecież pozyskanie10 osób powinno być jak splunięcie. Tym razem moje pytanie zatrzęsło firmą w posadach.

Na drugi dzień Francuz zwołał wszystkich do pokoju konferencyjnego. Nie przyszły tylko kukły-programiści, wypchani na fotelach.
– Ktoś poruszył wczoraj temat – wymownie spojrzał na mnie Francuz – jak zdobyć pierwszych 10 użytkowników. Oczywiście mamy wiele pomysłów, jak to osiągnąć. Ale najlepiej będzie, jeśli spojrzymy, jak to zrobił Whatsapp albo Telegram. Podobnie, jeśli chodzi o to, co dokładnie ma się znaleźć w aplikacji. Nie ma sensu na nowo wynajdywać koła. Działajmy na podstawie tego, co już zostało stworzone i działa.
I właśnie w ten sposób myślą Azjaci. A w szczególności Chińczycy, do których należał mój szef Francuz. Wiem jak to pokrętnie brzmi, ale chuj tam. Wiecie o co chodzi.
Chiny to społeczeństwo, w którym każdy każdego kopiuje. Każdy każdego i każdy wszystko. Nie kopiuje się tylko produktów z Zachodu. Chińczycy kopiują siebie nawzajem. Działają mniej więcej tak, jak Japonia od lat 50. XX wieku, a Korea od 60. XX wieku. Jakieś patentowanie produktów niewiele Ci da. To jest jeszcze gorsze, bo normalnie tworzysz dobrze napisany manual, idealnie pod Chińczyków. Żaden sąd tego i tak nie uzna. Generalnie lepiej ukryć swoją technologię, lub celowo wprowadzić Chińczyków w błąd. Choć gdyby się nad tym dłużej zastanowić, to w takich Stanach i Europie też już są same kopie. Kolejny remake, podobny film, kopia kopii. Muzyka, sztuka, film, cokolwiek.
Dzień wyjebania z roboty
– Stary, weź mnie wyjeb z roboty. – zaproponowałem szefowi.
– Dlaczego?
– Bo jak sam odejdę, to Ci morale popsuję. Jestem tu jedyny, który jeszcze jako-tako ciężko pracuje. Reszta się opierdala. Więc, jak odejdzie najciężej pracująca osoba, to będziesz w dupie z morale całego zespołu.
– Nie mogę tak.
– Jak to? Dlaczego nie chcesz mnie wyjebać?
– A dlaczego miałbym Cię wyjebać? Nie możesz pracować jak oni – wskazał na programistę, niczego nieświadomy, że tam siedzi kukła…
– Bo ten projekt jest do bani. Nigdy się nie zwróci.
– A miał się kiedykolwiek zwrócić? – zapytał z uśmiechem Francuz.
– Jak to?
– Na tym polega startup. Większość nie przynosi żadnych zysków i nigdy nikt nie ma w planach, żeby się cokolwiek zwracało.
– To po co takie cyrki? To nie ma sensu.
– Ależ ma. Przychodzi wczesny inwestor, albo jakiś anioł biznesu. Koleś ma więcej pieniędzy, niż czasu. My mamy więcej czasu, niż pieniędzy. Więc on inwestuje w nas. Ale sam zwrot z inwestycji polega na tym, że potem wchodzi się z tym projektem na giełdę. I czeka się na większego głupca. Najlepiej setki głupców, którzy kupią zaraz przy debiucie. Wczesny inwestor wychodzi z inwestycji, a ulica zostaje z gówno-wartymi akcjami. Potem cena spada, a projekt się sprzedaje. Ot, cała idea startupu.
– Dobra, to mnie jednak wyjeb.
– No dobra.
No i mnie wyjebał. Później żałowałem.
W kilka dni po wyjebaniu z roboty
Leżałem nagi w łóżku obok dużo starszego mężczyzny. Jaraliśmy szlugi. Ten starszy nagle odgasił swojego i rzekł:
– Widzisz synu jak to się wszystko pojebało po śmierci matki…
Ps. Wywaliłem komentarze Disqus. Teraz można komentrować anonimowo i bez rejestracji.
9 komentarzy