Nepal – Trekking dookoła Annapurny

Byłem właśnie z rodziną w lesie na grzybach, gdy zaczęła gonić nas zdemoralizowana sarna. Kurwa… To nie taka historia. O czym to ja miałem pisać? A już wiem. O Himalajach! Więc jedziemy.
Trekking dookoła Annapurny
Trekking dookoła Annapurny (8091 m n.p.m.) to jeden z najbardziej spektakularnych szlaków górskich. Co roku przemierza go mnóstwo turystów. Ci z wynajętym przewodnikiem oraz tragarzami wędrują przez dwa tygodnie wśród najwyższych gór świata. Ja nie miałem budżetu na opłacanie tragarzy czy przewodników. Większość hajsu przepuściłem na dziwki i gdy planoszowe. Bez ubezpieczenia, z 20-kilogramowym tobołkiem na plerach i z ziomkiem z podstawówki postanowiliśmy przejść tę trasę na własną rękę.
Mój ziomek miał na imię Judasz. Tak przynajmniej go nazwałem na potrzeby tej historii, gdyż idealnie oddawało to jego charakter. Taki był. A wracając do trekkingu: myśleliśmy nawet, żeby utrudnić sobie całą sprawę i zabrać ze sobą paletę blachodachówek. Albo małą betoniareczkę. Ale zrezygnowaliśmy z tego nietuzinkowego pomysłu. Góry wymagają pokory. Karzą za bycie takim „fifarafa”. Choćby malutką lawinką…
Plan był taki. Jedziemy pierwszy etap jeepem, a potem zaczynamy maszerować. Po kilku dniach dochodzimy do przełęczy Thorong La Pass (5400 m n.p.m.), gdzie temperatura w nocy spada do -20°C. Tam zagrożenie lawinowe jest wysokie. Tym bardziej w marcu, kiedy wszystko zaczyna topnieć. To najtrudniejszy etap trekkingu. Właśnie tamta przełęcz. Stamtąd – w miarę możliwości – planowałem wypożyczyć rower górski i zjechać z 5000 m n.p.m. „Najwyżej się połamię, odpadnie mi głowa i będzie kupa zabawy” – pomyślałem.
Hindus i jego marzenia
Pierwsze kilka dni minęło bez większych komplikacji. Zepchnęliśmy tylko wycieczkę Japończyków w przepaść. Ale szkoda czasu, by się nad tym rozwodzić. Każdego dnia szliśmy po kilkanaście kilometrów. Spaliśmy w małych schroniskach, gdzie lokalni dawali nam żarcie. Wszystko układało się idealnie.
Po drodze spotykaliśmy turystów, którzy albo z przewodnikiem, albo z tragarzem szli w kierunku przełęczy. Jednym z najciekawszych był Pratik, Hindus urodzony w Nowym Jorku. Facet przyjechał do Nepalu, żeby odciąć się od zgiełku i gwaru panującego w Stanach. Jedyne, co mocno zapadło mi w pamięć, to jego obserwacje na temat dupeczek w Nepalu.
– Wiecie co? – zaczął. – Nawet nie zdajecie sobie sprawy, jak drogie potrafi być życie w Nowym Jorku. Zwłaszcza jeśli masz kobietę. To niekończące się wydatki, a ta lala tylko siedzi i pierdzi w stołek, nic nie robi i kosztuje mnie olbrzymie pieniądze.
– A widzisz jakąś alternatywę? – zapytałem.
– Lokalna kobieta na przykład.
– Nepalka?
– Owszem.
– Podobają ci się? Nie wiem, ile musiałbym wypić wó…
– Nie tyle co podobają – przerwał mi Hindus – ale to niesamowicie pracowite kobiety. Wczoraj, gdy szedłem szlakiem, widziałem, jak jakiś facet lezie z taką jedną. On trzymał butelkę wody w ręku, a ta szła w ślad za nim. Trzymała na plecach chyba ze stukilową kłodę drewna. Ledwo z tym szła. Skubaniec ją jeszcze poganiał.
– I co wtedy? – zapytałem.
– I wtedy pomyślałem sobie: „To jest to! Taką kobietę chciałbym mieć!”.
Śmialiśmy się z tego jeszcze przez cały następny dzień. Swoją drogą, to ciekawe, jak by wyglądała jego „Randka w Ciemno”. Kolejne kobiety prezentowałyby swoje wdzięki, czarując słowem i kusząc obietnicą upojnej nocy. Wtedy na scenę weszłaby Nepalka z kłodą drewna na plecach. I z miejsca się przedstawiła:
– W łóżku nie jestem tym, co dźwigam właśnie na plecach. Zjadłam zęby na kutasach.
Facet popuściłby z wrażenia, a publiczność oszalała.
Choroba wysokościowa
Gdy wspięliśmy się na 4900 m n.p.m., zaczęła mnie dojeżdżać choroba wysokościowa. Skubana czekała na odpowiedni moment. Doskonale wiedziałem, z czym to się je. Podobnie źle czułem się na Kilimandżaro, gdzie wspiąłem się na 5895 m n.p.m. Bóle głowy, słaby oddech, syfy na nosie… Ledwo to przeżyłem. Tym razem łyknąłem paracetamol i popiłem wodą z kibla. Pomogło. Dodatkowo zrobiliśmy sobie z Judaszem dzień przerwy, żeby lepiej się zaaklimatyzować.
W schronisku poznaliśmy cztery młode Angielki. Jedna z nich była mistrzynią Wielkiej Brytanii w maratonach pod górkę. To drugi najpopularniejszy sport na wyspach. Na trzecim jest wprowadzanie roweru do piwnicy na czas. W każdym razie, dziewczyna nie dała rady. Choroba wysokościowa postąpiła u niej tak mocno, że postanowiła odłączyć się od koleżanek i zawrócić. Gdy z nią rozmawiałem, wyczułem, jak bardzo przeżywa tę sytuację. Czuła się przegrana. Rozbita. Wydawałoby się, jakby całe jej życie legło w gruzach. Tyle przygotowań, planów i wyrzeczeń. Dziewczyna przestała jeść, odzywać się do kogokolwiek. Wszystko tak mocno tkwiło jej w głowie.
Rozkminiałem nad tym długi czas. Bo czy naprawdę powinna się tak czuć? Cholera, ale ilu z jej znajomych kiedykolwiek wspięło się na 5000 m n.p.m.? Powinna to docenić. Czy to, że nie weszła te ostatnie 400 m, ma być uznawane za klęskę?
Tak sobie myślę, że w zależności od tego, jaki obierzemy punkt odniesienia, tak mocno będziemy zadowoleni z tego, co mamy, jak wyglądamy i kim jesteśmy. A w jej przypadku: co osiągamy. Ciągłe porównywanie się do lepszych, piękniejszych i lepiej pachnących wkrótce wpędzi nas w kompleksy, zazdrość, zawiść i cierpienie. Tak więc powodem, dlaczego czuła się tak okropnie, był zły punkt odniesienia. Bo porównała się do nas. Do tych, którym sztuka przejścia przez przełęcz zapewne się powiedzie.
A to niekoniecznie miało się stać. Bo planowałem zepchnąć Judasza w przepaść…
Poważne problemy
Sprawy skomplikowały się w przeddzień naszego podejścia pod przełęcz. Rozszalała się zawieja śnieżna. Wieczorem było już pół metra śniegu. Siedzieliśmy wprawdzie w schronisku, ale wcale nie poprawiało to naszej sytuacji. Nocą temperatura spadła do -20°C, a przy nieogrzewanych budynkach strasznie pizgało. Ja spałem w kominiarce na głowie i wszystkich ciuchach. Też na głowie.
Gdyby opady nie ustąpiły, schronisko mogłoby zostać odcięte śniegiem od zaopatrzenia. I wtedy zostałby już tylko helikopter. Albo kanibalizm. A ja z racji na brak ubezpieczenia – nie poleciałbym helikopterem. Musiałbym zjeść kilku miejscowych. I na to liczyłem! Jeszcze poważniej zrobiło się wtedy, gdy dwóm kompletnie wyczerpanym i odmrożonym Serbom udało się wydostać z High Campu. To schronisko położone wyżej od naszego, zaraz przed przełęczą. Jeden oślepł z niewiadomego powodu, a drugi miał cały odmrożony pysk. Wyglądał tak źle, że nawet żal nie chciał dupy ścisnąć. Obaj przeżyli, ale nikomu nie było do śmiechu. Szczególnie ten co oślepł nie widział powodu. Ewakuowali ich helikopterem, a potem zamordowali już w Kathmandu.
Judasz się nie przejmował. Przez następne dwa dni ciężko kombinował, kogo tutaj sprzedać za parę groszy. A tak serio: mocno zaczęliśmy obawiać się o siebie. I żeby było śmieszniej, na miejscu pojawiły się sępy. To nie zwiastowało niczego dobrego.
Przełęcz Thorong La
Po dwóch dniach opady ustały. Całe szczęście! Kilku Nepalczyków udało się na przełęcz, by sprawdzić, jak wyglądają warunki. Więc albo przeszli na drugą stronę, albo nie przeżyli. Pojawił się promyk nadziei.
Spakowaliśmy z Judaszem nasze ciężkie plecaki, zaopatrzyliśmy się w dużo wody i zaczęliśmy wspinaczkę. Radziłem sobie naprawdę nieźle. Judasz – z racji na swoją lekką nadwagę i brak sportu prze całe życie – co chwilę się gotował jak parówki na śniadanie. Zrzucał wtedy ciuchy i tarzał się w śniegu. Debil.
I tak po ośmiu dniach wspinaczki wreszcie osiągnęliśmy najwyższy punkt na trasie – przełęcz Thorong La Pass. Postanowiłem to jakość uczcić, choćby małym wiaderkiem.
Chwilę po tym poznaliśmy Kanadyjkę, która na samym szczycie spaliła zdjęcie swojego byłem faceta. Rozpłakała się. Widocznie ten ze zdjęcia wyrządził jej ogromną krzywdę. Nie drążyliśmy tematu. Każdy ma swoje tajemnice. A z resztą kogo to, kurwa, obchodziło?
Po ściągnięciu wiaderka Judasz wyciągnął karty i na wysokości 5400 m n.p.m. zagraliśmy w Monopoly. Takie karciane. Judasz dorzucił swoje srebrniki do puli. Było świetnie. Zrozumiałem wtedy, że jeśli dałem radę z Annapurną, to poradzę sobie dalej. Z trekkingiem pod najwyższą górę świata – Mount Everest!
Lubisz czarny humor? Chcesz więcej historii? Kup sobie książkę!
—
Następna historia:
Jak oślepłem pod Mount Everest?
1 Komentarz